Winnica Vylyan to przykład sukcesu, który „dotknął” region Villany w ostatnich latach. Szereg wytwórni takich jak Bock czy Gere, a nawet mniej znanych, jak Jackfall w krótkim czasie dostało szansę gwałtownego rozwoju. Miejsce nieprzypadkowo jest nazywane „węgierskim Bordeaux”. Leży w tej samej strefie klimatycznej (choć bez wpływów morskich), podobny jest zestaw gleb, często powtarzają się odmiany winogron. Styl wielu win też jest podobny, choć nie jest to reguła, jakość zasługuje na swoją opinię, jedynie ceny są wciąż przystępniejsze od tych z Francji. Podobieństwo słów Vylyan i Villany nie jest przypadkowe – nazwa winnicy jest średniowiecznym brzmieniem nazwy regionu.
Jeszcze więcej o tym sukcesie powiedzą daty: winnica istnieje od 1992 roku, a piwnice zbudowano w 1994. Areał urósł w od tego czasu do 120 hektarów, a produkcja zamyka się w około 600-700 tys. butelek. I, jak w wielu miejscach na Węgrzech, wino jest przeznaczane głównie na rynek wewnętrzny (eksportuje zaledwie 15% produkcji, w tym do Polski, za pośrednictwem Wino Tokaj).
Pomimo krótkiej tradycji, nieporównywalnej z analogicznymi rodzinami z Bordeaux, podejście do produkcji jest tu bardzo profesjonalne. Po upadku socjalizmu budowano wszystko od zera. Zaskakuje mnie ilość informacji, które pani Mónika Debreczeni, tutajesza Estate Manager, podaje po prostu z pamięci, ale także dbałość o najdrobniejsze szczegóły związane z uprawami i winifikacją.
Przede wszystkim, jak w wielu regionach Węgier podchodzi się tu ze szczególną dbałością do cabernet franc. Ta odmiana udaje się rzeczywiście rewelacyjnie (o poszczególnych winach napiszę jeszcze niżej). Przed nasadzeniem pinot noir dokładnie przyjrzano się klonom tego szczepu, a jest ich około tysiąca. Wybrano jeden, nisko plenny, z grubą skórką, małymi pestkami i małymi owocami. Daje to możliwość wytwarzania bardziej „krwistych” win niż tradycyjnie rozumiany pinot. W deszczowych rocznikach bywa, że pinot noir jest jedynym wytworzonym tu winem.
Średnia wydajność to 4 – 5 ton z hektara. Udawało się zejść nawet do trzech, ale jak Debreczeni, jest to absurd ekonomiczny. Gęstość nasadzenia jest regulowana prostokątami 1,8 metra na 0,8. Co ważne, w większości prowadzony jest ręcznie, zwłaszcza w przypadku tych win, od których oczekuje się najwięcej. Pracuje przy tym kilkadziesiąt osób. Wytłoczyn można, po uzyskaniu odpowiedniej zgody od władz, użyć do nawożenia.
Spośród wielu naprawdę wyjątkowych win, szczególnie zainteresował mnie syrah. Zdecydowanie bliższy francuskim niż nowoświatowym, miał oczywiście dobrą strukturę i pewną szorstkość, bliższą Hermitage niż St. Joseph, właściwe tej odmianie akcenty korzenne, ale przy tym rzadko spotykany wdzięk, a nawet trochę nieco jaśniejszych owoców. Bukiet otwierał się długo, co dobrze wróży na przyszłość, a ciało okazało się bliżej medium niż full. Tym bardziej byłem zaskoczony, że Vylyan jest jedną z pierwszych, o ile nie pierwszą winnicą na Węgrzech, która obsadziła uprawy tą odmianą (dokładnie miało to miejsce w 2003 roku). Produkcja syrah wynosi tu około 10 tys. butelek rocznie.
Pomimo niezwykle rzetelnego podejścia i wysokich kwalifikacji, Vylyan korzysta ze wsparcia zagranicznych enologów. Pracowali tu m.in. ludzie doradzający Antinorim w Toskanii i Pibarnon w Prowansji.
Jak wielu na Węgrzech, używają lokalnego dębu. Drewno jest sezonowane tyle lat, ile centymetrów grubości ma klepka. Jeśli chodzi o mniejsze, 225 litrowe, całkowicie ufają węgierskim wytwórcom, ale z dużymi beczkami już mniej. Dlatego, choć wciąż jest to węgierski dąb, produkcją zajmują się austriaccy bednarze. W tych beczkach wina klasy premium przechodzą fermentację malolaktową, choć podstawowe gatunki zaliczają ten proces jeszcze w kadziach fermentacyjnych. Z ciekawostek technologicznych można dodać, że chardonnay fermentuje w beczkach, ale używanych i dotyczy to tylko 20% zbioru. Rose z kolei macerowane są ze skórkami przez godzinę, choć pinot noir, którego próbujemy, nie przechodziło takiej maceracji w ogóle, pomimo to zachowało kolor. Jest perliste.
Vylyan dzieli wina z bąbelkami na trzy kategorie. Perliste z ciśnieniem do 2,5 bara (co z pewnym przybliżeniem odpowiada tej samej ilości atmosfer), następnie pieniące oraz musujące. Te ostatnie są produkowane znanymi powszechnie metodami, natomiast lżejsze są z wielką starannością… sztucznie gazowane. Brzmi to dość niepokojąco, ale kiedy dostajemy je do spróbowania, okazują się zdumiewająco smaczne, delikatne i pod każdym względem poprawne.
Wszystko tu jest dopracowane do perfekcji. Drogą doświadczeń zdecydowano się na używanie drożdży naturalnych ze szczepionymi w proporcji 2/3. Maksymalny poziom siarki wynosi 35 mg./l, jak jednak okazało się po różnych badaniach, w trakcie dojrzewania siarka ta w bliżej nieznany sposób ulatnia się, niekiedy do zera.
Posiadłość jest piękna i zadbana. Dookoła rosną palmy i jakieś inne egzotyczne rośliny. Degustujemy i rozmawiamy cały czas na tarasie – jest upalnie, co podnosi walory win lekkich i nieco utrudnia ocenę takich rarytasów jak syrah czy flagowy kupaż Duennium. Dokańczamy więc to różowe na łące obok budynków. Miejsce i wina oczywiście godne polecenia!
Tekst i zdjęcia: Sławomir Płatek